„Wymyślę się od
nowa
Poskładam się
inaczej
Ubiorę w nowe słowa
Najlepiej jak
potrafię
Kilka zmian
I będę tym kim
będę chciał”
Patrzę w kalendarz
i nie wierzę. Październik. Jesień. I myślę – jak to…
W marcu przeglądałam
ciekawą książkę, miała mnie zmotywować do pisania i owszem,
zrobiła to, tylko standardowo odkładałam wszystko na „kiedyś”.
Ogólny wniosek, jaki z niej wyciągnęłam, to: jeśli chcesz pisać,
musisz zacząć pisać. Po prostu. Nie nadejdzie na to lepszy moment,
jak ten, który jest teraz. I był tam cały spis rzeczy o których
można by ot tak, pisać po kilka zdań, żeby jakoś ruszyć z tym
tematem. Zatem...
Wszystkie miejsca, w
których mieszkałam…
Na pewno na długo
zapadły mi w pamięć i zawsze będę je wspominać z sentymentem,
nawet jeśli nie zawsze było fajnie. W sumie były to cztery
miejsca. Numer jeden to oczywiście mój dom rodzinny, w którym
teraz już rzadko bywam, ale to najlepsze miejsce na świecie i
zawsze takie dla mnie będzie. I liczę, że kiedyś życie ułoży
mi się tak, że będę tam spędzać więcej czasu.
Potem był Szczecin
i pierwszy rok spędzony w akademiku. 9 piętro, pokój 905. Dwie
współlokatorki i dużo różnych wspomnień, lepszych, gorszych i
nijakich też. Z akademikiem kojarzy mi się też jedna znajomość,
w sumie była ta chyba pierwsza bliższa relacja w moim życiu z
facetem, która miała swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Nic
z tego nie wyszło, od dawna nie mamy już kontaktu, ale pamiętam,
że kilka nocy przepłakałam właśnie tam, w pokoju z balkonem, w
łóżku pod oknem.
Dwa kolejne (i ostatnie) lata w Szczecinie to
mieszkanie na Krzywoustego. Najpierw w pokoju z koleżanką z liceum
i z dwoma innymi współlokatorami w pokojach obok. Jednym z nich był
gej. I myślałam, że jestem dość tolerancyjna jak chodzi o takie
osoby, ale z tym człowiekiem akurat to było pasmo dziwnych sytuacji
i nieprzyjemnych rzeczy, więc wrażeń nie brakowało. Ale był to
też czas nocnych pogaduszek z Kaśką, studiowania, dorywczej pracy,
po prostu takiego zwyczajnego życia.
Ostatni rok w Szczecinie był
najlepszy z tych trzech. Mieszkałam w tym samym miejscu, tylko
zmieniłam pokój. Miałam nową współlokatorkę, była
bezproblemowa i nawet rzadko na siebie wpadałyśmy, raczej każda
dawała po prostu żyć drugiej. Było spokojnie i tak jakoś
stabilnie. W końcu mogłam mieszkać sama, to było to, czego
brakowało mi w poprzednich latach. Prywatności, samotności,
możliwości zjedzenia w spokoju śniadania i wypicia popołudniu
kawy w ciszy. Niby tak niewiele, ale naprawdę dla mnie to było –
i w sumie do dzisiaj jest – na wagę złota. Pracowałam, pisałam
licencjat, w sumie to był całkiem dobry czas.
Czwarte miejsce –
obecne – to wynajmowany pokój w mieszkaniu 70-letniej babeczki.
Jestem tu już trzy lata. Trochę się zasiedziałam. Mieszkam tu z
dwóch głównych powodów – mam stąd blisko na mój wydział i
nie płacę dużo za wynajem. Na pierwszym roku studiów mówiłam
sobie, że już dłużej tu mieszkać nie będę (było sporo
niefajnych okoliczności), ale sytuacja się uspokoiła i jestem tu
nadal, zaczynając właśnie czwarty rok studiów. Do tego miejsca
też mam sentyment, dużo się działo w moim życiu przez ten okres
mojego mieszkania tutaj. Przyzwyczaiłam się, przywykłam i czuję
się w miarę stabilnie, nie musząc co roku zaczynać od nowa gdzieś
w nowym miejscu. Ale studia nie będą trwać wiecznie, nie wiem, co
dalej. Chyba jak każdy, chciałabym choćby już teraz mieć coś
własnego.
Żeby nie odbiegać od tematu, napiszę – wszystkie
miejsca, w których mieszkałam (prócz rodzinnego domu), to
poczekalnie do mojego prawdziwego i szczęśliwego życia. To
miejsca, które znosiłam i akceptowałam, ale w żadnym z nich nie
czułam się do końca szczęśliwa. Z każdym z nich wiąże się
inna historia, inny etap życia, inne wspomnienia. Ale chcę wierzyć,
że do tej listy dopiszę kiedyś to jedno, wyjątkowe, bezpieczne,
szczęśliwe miejsce. Z własną kuchnią (niespełnione marzenie o
nauczeniu się gotować i nie wtrącaniu się w moje kuchenne
poczynania) i świętym spokojem, który cenię ponad wszystko. ;) Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz